Autor Wiadomość
dragoontales
PostWysłany: Sob 22:39, 12 Maj 2007    Temat postu: Re: [Opowiadanie] "The Game"

Gruh napisał:
*Prolog*
Na jego twarzy widać było jednak silną nutką złości i smutku.


proszę cię bardzo

Edit:
Ups! tak jaoś wyszło... Very Happy

@EditByGruh
Naprawiłem ; p
Gruh
PostWysłany: Sob 22:30, 12 Maj 2007    Temat postu:

Możesz zacytować, gdzie jest ta "nutka" bo nie mogę się doszukać ? ; d

@Edit:
@down:
Dzięki, już zmieniam.
dragoontales
PostWysłany: Sob 22:27, 12 Maj 2007    Temat postu:

co do filmu: jest fantastyczny, a w szczególności najlepszy był...wilson.
co do twórczości gruhy: chłopcze nie znałam cię od tej strony! naprawdę jesteś dobry. tylko zastanawia mnie użycie określenia "nutka" w kontekście "odrobiny" w stosunku do twarzy... nie wydaje mi się odpowiednie. może lepiej użyć "mieszanina", tym bardziej, że pisałeś o dwóch rodzajach uczuć.
ale oprócz tego bardzo mi się podobało.
Don Vito Corleone
PostWysłany: Sob 21:39, 12 Maj 2007    Temat postu:

Ten film to Cast away czyli poza światem po polsku ale film jest wspaniały obejrzałem go chyba ze 5 razy i nadal mi się podoba.
Dosia
PostWysłany: Sob 21:33, 12 Maj 2007    Temat postu:

Nie wiem, czy to Bon Jovi tak na mnie wpływa, czy rzeczywiście masz talent. Nie powiem, zainteresowało mnie. Nie lubię wojennych książek itd., ale w Twoim stylu pisania wyczułam styl Dan'a Brown'a. Tak jakoś mi się skojarzyło.
Osobiście nie lubię Tom'a Hanks'a jako aktora, bo w jednym filmie mnie obrzydził wyrywając sobie zęba, ale tutaj wydał mi sie spoko, bo tęskini za dziewczyną Razz

EDIT
*Do: Don Vito Corleon
Wiem, że ten film to 'Cast Away: Poza światem' ryczałam na nim 2 razy Razz
Oglądałam go 4 razy Very Happy
Gruh
PostWysłany: Sob 17:01, 12 Maj 2007    Temat postu: [Opowiadanie] "The Game"

*Prolog*
Listopad 1959, Denver, Colorado

Tom Hanks powoli sączył słodką, doprawianą plasterkiem cytryny herbatę. Po chwili zastygłego wbijania wzroku w kąt pokoju, rozejrzaj się po starej, dębowej chacie; spojrzał na ściany pełne replik obrazów słynnych holenderskich mistrzów - starzy, pomarszeczeni ludzie kurjozalnie dodawali piękna tej leśniczówce. W końcu jego wzrok zatrzymał się na jego najcenniejszej replice - wyglądający jak słynny Oslo'wski oryginał "Krzyk" w wersji pomarańczowej był dla niego naprawdę drogi.
Nagle Tom drgnął niespokojnie. Jego niepokój był uzasadniony, choć wewnętrzny strach ukrył się w nim bardzo głęboko. Nie mógł znieść tych nagłych przebłysków świadomości - że będzie musiał zostawić to wszytko, swoje obrazy, swoją leśniczówkę i swoje Denver. Kiedy jednak taka chwila nadchodziła, wewnętrzna rozpacz paraliżowała Tom'a. A wtedy, już wiedział - wystarczy to jedno, jedyne słowo, by stłumić strach. Jedno, jedyne - wrócę.


*Rozdział I*

- Tom ?! Tom ?! - dziki krzyk prerwał chwilę ciszy, która zapanowała po wybuchu granatu. - Tom ?! Żyjesz ?! Tom!
- Żyję. Nic mi nie jest - odezwał się cicho Hanks zbliżają się szybko do przyjaciela. - Ale John już nie miał takiego szczęścia - dodał z obojętnym wyrazem twarzy, poczym powoli, lecz stanowczym krokiem oddalił się. Na jego twarzy widać było jednak silną mieszaninę złości i smutku. Tak, z John'em znali się od kiedy pamiętał. Razem chodzili na ryby, razem ponosili odpiwiedzialność za swoje czyny. A teraz wszytko przepadło. John już nie wróci. To koniec.
Tom szedł prosto przed siebie, nie dbając o życie. Nagle ktoś powalił go na ziemie, a kilkadziesiąt metrów dalej rozległ się huk strzałów. Zanim się zorietował ciągnięto go w pobliskie zarośla. Kiedy otworzył oczy, zobaczył Marcus'a Soul'a, z którym przed chwilą tak szorstko się obszedł.
- Nie musiałeś tego robić. - swierdził niewdzięcznie
- Ale Tom... - Marcus próbował się bronić
- Niczego nie rozumiesz. Z tąd się nie wraca. To jest Wietnam.



*****


Tom Hanks leżał skulony w krzakach paproci, myśląc o Denver i swojej leśniczówce. Tak, chciał tam wrócić. I chodź zdawał sobię sprawę, że to nie realne, to była jedyna rzecz, która utrzymywała go przy życiu.
Był piękny, słoneczny dzień, choć temperatura nie dawała się we wznaki Tom'owi. W innych okolicznościach wietnamska dżungla byłaby bardzo dobrym miejscem na wakacje. - pomyślał Hanks. - Wakacje z Mary... . Myśl o ukochanej skiskała rozrzalone serce Tom’a. Tak bardzo chciałby mieć ją teraz przy sobie, patrzeć jej w oczy i wdychać zapach jej włosów... . Tak bardzo chciałby siedzieć z nią na ławce w parku lub w kawiarni Luigi na rogu St. Gregory i Green Street. Tom gotów był oddać życie za minutę przy niej.
Spokój jego rozmyślań przerwał charakterystyczny, szorstki wietnamski akcent. Tom pewniej ścisnął Thomson’a w swojej prawej dłoni, obeserwując każdy kolejny krok skompo odzianego wietnamczyka kurczowo trzymającego w swej dłoni jedynie jakiś pistolet podobny do amerykańskiego Colt’a oraz granat. Azjata rozglądał się w tej okolicy dobre kilka minut, poczym coś zwróciło jego uwagę. Odszedł około dziesięć metrów od bujnej paproci w której leżał Tom, poczym niespodziewanie otworzył dobrze ukrytą po ziemią i trawą klapę w glebie. Z otworu wyjrzał dorosły mężczyzna, wietnamczyk, wyglądający na rolnika. U jego boku kuliła się brudna kobieta z dzieckiem, najwyraźniej jego żona. Uzbrojony azjata bez namysłu wyjął zawleczkę z granatu, wrzucił go do dziury, zamknął klapę i odszedł. Pięć sekund później dało się słyszeć głuchy wybuch, kilka stóp pod ziemią.
- Boże, wybacz – cicho szepnął Tom poczym powoli i ostrożnie wstał, wymierzył i nacisnął spust swego karabinu. Po któtkiej serii wymierzonej w Thomson’a wietnamczyk z cichym jękiem upadł na ziemię. Amerykanin poszedł dalej przed siebie, modląc się do Boga o siłę i przebaczenie. Gdy dochodziła godzina jedenasta, upadł stawał się nie do zniesienia. Tom szedł sam przez dziką dżunglę, przebijając się przez zarośla i bujne paprocie za pomocą solidnego i długiego noża, daru od ojca. Po pewnym czasie znalazł jakiś strumyk, postanowił więc napełnić już prawie pustą piersiówkę.
Hanks postanowił odpocząć i przemyć ranę, którą spowodował wybuch granatu. Naszczęście było to tylko głębsze zadrapanie. Męższczyzna usiadł na sporym kamieniu, napełnił manierkę wodą z rzeczki, napił się poczym znów usłyszał ten charakterystyczny, wietnamski akcent.
- Holera. – zaklnął pod nosem Tom poczym szybko ponownie napełnił piersiówkę i wspioł się na najbliższe drzewo. Zabieg ten okazał się dla niego zbawienny – zaledwie pół minuty później przeszedł pod nim pięcioosobowy oddział azjatów.
W tym samym czasie, pięćdziesiąt metrów od drzewa, na którym siedział Tom dowódca piątego plutonu amerykańskiej armii naziemnej wysłanej do Wietnamu spoglądał przez lornetkę na ledwo żywego rodaka, któremu przechodzący pod nim wietnamczycy zabrali pozostawiogo w pośpiechu na ziemi Thomson’a.

Powered by phpBB © 2001,2002 phpBB Group